Archiwum 31 marca 2005


mar 31 2005 Ot taka sobie notatka...
Komentarze: 1

  Od około tygodnia, innymi od słowy, od chwili, kiedy rodziców dobiegła (tym razem potwierdzona przez wiarygodne źródło medyczne) wiadomość o ciąży ich pierworodnej córki (czy jak kto woli mojej o rok starszej siostry o wdzięcznym imieniu Monika – w wolnym tłumaczeniu modliszka), awantury, dotychczas rzadkie i zasługujące raczej na miano kulturalnych wymian poglądów, na stałe zagościły w harmonogramie dnia, wręcz wpisując się w krajobraz naszego domostwa, a co gorsza przybrały niepokojący, gwałtowny charakter. O ile mogę skorzystać ze spolszczonej pisowni tego słowa, finisz podobnych przedstawień, zwykł mieć miejsce w kilku pomieszczeniach równocześnie – w kuchni, gdzie mama łkała rozpaczliwie, ukrywając zapuchniętą od łez twarz w dłoniach, w sypialni, gdzie rozżalona winowajczyni praktykowała to samo co jej szanowna rodzicielka, dla odmiany mocząc poduszkę i w przedpokoju, gdzie ojciec kroczył w tę i z powrotem wypalając, nie wiem, który papieros, ze specyficzną mieszanką gniewu, zniesmaczenia, (cóż za paradoks) triumfu i czystej euforii ukazaną na jego wątłym obliczu.

   Początkowo Monika z pokorą znosiła wszelkie, bądź co bądź, upokorzenia, w postaci mało wyszukanych epitetów, uszczypliwych uwag i wręcz słów zgoła niecenzuralnych, których przytaczanie mogłoby pociągnąć za sobą przykre konsekwencje, padających pod jej adresem. Od niedawna, wyraźne zmęczona takim stanem rzeczy, postanowiła odpierać ataki, acz w sposób, delikatnie mówiąc, dość nieudolny, wykorzystując niedostatecznie przekonywującą argumentację, której najsilniejszym punktem miało być rzekomo tłumaczenie, że wszyscy w naszym przedziale wiekowym to czynią. I tu pies pogrzebany. Bowiem nie tyle perspektywa przedwczesnego posiadania wnuka (wnuczki?), napawa rodziców nieprzejednanym lękiem, raczej świadomość, że ich dotąd doskonała córeczka (jedyna z naszej czwórki- mam bowiem jeszcze jedną siostrę i brata - która zdołała sprostać ich wygórowanym wymaganiom), wywodząca się z cieszącej się szacunkiem ogółu, a przede wszystkim głęboko wierzącej rodziny (nie licząc ojca, choć on też posiada prochrześcijańskie momenty w swoim życiorysie), mogła postąpić w równie nieodpowiedzialny i nieetyczny sposób.

   Kilkakrotnie, nie powiem, podejmowałam się prób stawania w jej obronie. Z zadziwiająco marnym rezultatem. Nie oszukujmy się, ale moi staruszkowie nigdy nie akceptowali mojego zdania, a wręcz nie dopuszczali do siebie myśli, że mogłabym podobne posiadać. Zawsze pełniłam w ich życiu rolę drugorzędną. Zwykli traktować mnie na wzór powietrza. Chociaż może nie do końca. Wszakże musieli się liczyć z pewnymi kosztami procesu wychowania i szkolnej edukacji. Przeklęci materialiści.

-         Ale wszyscy to robią. Naprawdę. Przysięgam... – stała pośrodku salonu, z uporem maniaka powtarzając te słowa. Łzy, nad którymi całą siłą woli starała się zapanować, stanęły w jej oczach. Naiwna istota. Jej postawa bowiem wskazywała na wiarę, że gdzieś tli się jeszcze cień nadziei na uniknięcie wiszącej w powietrzu awantury. Nie macie nawet pojęcia jak mi jej żal. Wzbudzanie litości? Niezastąpiony na sposób na jeszcze większe rozjuszenie podenerwowanego ojca. Wiem z autopsji.

-         Wiedz, że ja tego nie czynię – odparłam, poniekąd ubodzona podobną teorią.

-         Ty jesteś specyficznym przypadkiem. Żyjesz ascezie, a zresztą... nawet nie masz chłopaka... – Dziwne. Dziwne z jaką łatwością ludzie wyciągają pochopne wnioski. Wiedzcie, że zawsze podobne mechanizmy ludzkiego umysły, wzbudzały moje zainteresowanie, a w szczególnych wypadkach – wręcz fascynację.

-         Nie bądź tego taka pewna – w istocie. Moja znajomość z Piotrkiem, której początki nie należały do nadto fortunnych, przybrała ostatnimi czasy jakiś dziwaczny, nowy obrót. Nie twierdzę, nowy charakter naszego koleżeństwa przypadł nam obojgu do gustu, choć początkowo budził nasze obawy. Rodzice zaś, którzy przestali na chwilę zwracać na nas (mnie i Monikę) uwagę, za to zaczęli sprzeczać się i zrzucać wzajemnie na swe barki winę za zaistniałą sytuację, umilkli, spoglądając na nas z zainteresowaniem. Poczułam nagły przypływ odwagi. Zgromadziłam zacne audytorium. Byłam w swoim żywiole. – Oboje po trosze ponosicie winę za zaistniałą sytuację. Gdybyście wcześniej łaskawie zauważyli, że posiadacie więcej, aniżeli jedno dziecko, z pewnością nie doszło by do tego. Wiązaliście z Moniką wszystkie swoje nadzieje. Pragnęliście, aby poświęciła swoje życie sukcesywnej realizacji waszych chorych ambicji z okresu dzieciństwa, które w waszym wypadku skończyły się na etapie mrzonek. W gruncie rzeczy, nigdy nie darzyliście jej uczuciem. A jeśli nawet, to jego specyficzną i obłudną formą. Za to kochaliście jej dobre stopnie i pochlebne opinie na jej temat wygłaszane przez poszczególnych nauczycieli. Przy czym nigdy nie zależało wam na zauważeniu morza wylanych przez nią łez, tych wszystkich zarwanych nocy, chwil wypełnionych nauką, drobnych kłamstewek, byle tylko zadowolić wasze nigdy nie nasycone apetyty. Nigdy nie wyobrażaliście sobie tego, co się dzieje w jej środku, gdy nie byliście zadowoleni czwórką, a gdy „przynosiła” do domu upragnioną piątkę, pytaliście, czy aby na pewno ocena celująca nie leżała w kręgu jej możliwości. Tymczasem mnie nie chcieliście nawet zauważyć. Nigdy nie wykazywaliście zainteresowania moją osobą. Właściwie rzecz biorąc, odkąd sięgam pamięcią wstecz, zawsze musiałam się liczyć z waszą obojętnością. Zapewne gdybym zniknęła z domu na okres 3 tygodni, nie zauważylibyście mojej nieobecności. A jeśli już – zapewne nie przejęlibyście się nią aż nadto. Wszakże to tylko nic nie warta Judyta, przecież mamy niezawodną Monisię. Och, wcale nie taką doskonałą. Zaręczam. Chociaż... Teraz zapewne przekonaliście się o tym na własne oczy. Może gdybyście kiedykolwiek wcześniej (zakładając, że uniknięcie podobnej sytuacji jest niemożliwe) dopuścili do siebie myśl, że jest zupełnie normalną osobą, która ma prawo do popełnienia błędu, może łatwiej byście to zaakceptowali. – Przeszłam sama siebie. Rzęsiste, nieco melodramatyczne łzy ciekły mi po policzkach, tymczasem sama dziwiłam się własnej śmiałości, wywołanej, na pozór nieistotnym, impulsem. Jednym. Wybiegłam z pokoju, wkrótce potem z domu, uprzednio w rekordowym tempie przywdziewając odzienie wierzchnie typu podniszczona kurtka wyeksploatowana uprzednio przez Monikę i podniszczone obuwie (czyt. Kilkuletnie glany „udekorowane” barwnymi plamami wszelkiej maści, naszywkami i innym tego typu badziewiem). Z dychą w kieszeni, brnęłam przez niepokojącą słoneczne ulice, sporadycznie zaczepiając wzrok na wystawach mijanych sklepów. Jednak nie tkwiło w nich nic, choć w najmniejszym stopniu interesującego. Nic, co choć na chwilę byłoby w stanie odwieść mnie od ponurych myśli. Starałam się wszystko to ponownie poddać dogłębnej analizie. Aha. Starał się pomóc siostrze, w efekcie zaszkodziłam, nawtykałam starym i zwiałam. Taki to już ze mnie mały, śmierdzący tchórz. Nic nie poradzę.

    Błąkałam się troszkę po mieście, rozglądając tu i ówdzie. Chciałam być w tamtym momencie zupełnie sama. Tylko ja i moje myśli. Nie miałam ochoty iść do nikogo znajomego – stąd moja popołudniowo – wieczorna tułaczka. Na powrót do domu, jak wspominałam, brakło mi należytej odwagi. Ale wróciłam. Musiałam. Ofiar śmiertelnych nie odnotowano. Zresztą piszę o tym z perspektywy jednej, minionej, doby, więc jak widać jeszcze żyję. Przynajmniej tak przypuszczam. Nie zaobserwowałam bowiem u siebie wydłużonych zębów, bladości skóry, czy krwiożerczych zapędów. Cóż... Czas by spuentować ową notatkę, aczkolwiek nie mam na to stosownego pomysłu, więc czynię to w równie nieumiejętny sposób. 

PS. Przepraszam za długotrwałą przerwę wywołaną intensywnym kuciem do egzaminu, brakiem weny (która jak dotąd niestety nie wróciła), a poniekąd niezdarnymi próbami przyprowadzenia domu do stanu używalności i wszelkimi tego konsekwencjami.

 

desdemona : :