Komentarze: 4
Kiedy po raz pierwszy, tj. wczoraj wieczorem, ujrzałam wnętrze pokoju należącego do niejakiego Tomasza K. pseudonim Gawron - poszukiwanego listem gończym za ostrą krytykę nauczycieli, nie wyłączając własnego wychowawcy – jego (pokoju) „zawartość” przyprawiła mnie o lekki szok estetyczny. Nie sądzę, abym kiedykolwiek miała jakieś obiekcje do lśniącej, złotawej farby (na poły startej), gdzieniegdzie obłażącej ciemnej tapety, ponuro zezującego na mnie kubistycznego przedstawienia mężczyzny (zapewne autorstwa lokatora owego pomieszczenia), zasłon z deseniem przypominającej bardziej liść marihuany niż cokolwiek innego, bezładnie „ułożonych” na środku pokoju książek i płyt (w oczy rzucił mi się „Master of Puppets” na winylu) , na wpół „wybebeszonych” szafek i wdrapującej mi się po nodze bohaterki (oprócz Algebry, naturalnie) licznych bałwochwalczych poematów klasowych poetów (sens od wczoraj pozostaje w formie niezmiennej) o wdzięcznym imieniu Gangrena. Odnosiłam jedynie niejasne uczucie, że wszystkiego tu jest stanowczo za dużo, a podobne połączenie tych wszystkich przedmiotów, było objawem chronicznego bezguścia. Aby się nie zdradzić, powstrzymałam się, całą siłą woli zresztą, od wygłaszanie jakichkolwiek komentarzy, a dla niepoznaki moja ręka nerwowo powędrowała do lewego policzka, na którym to zagościła mucha. Samego właściciela tego zbytku znalazłam dopiero po chwili, sprytnie ukrytego za szafą, gdzie pono prowadził wyczerpujące poszukiwania swojej lewej skarpety, pochodzącej z najlepszej pary. Miał na sobie sporo za dużą (i nawiasem mówiąc nadszarpniętą zębiskiem czasu) bluzkę firmową papierosów Camel, to malowniczo porozdzierane, to „barwnie” połatane stare dżinsy o nogawkach sięgającymi sporo powyżej kostek, jaskrawe skarpetki i naderwane trampki. Jednak to wszystko razem wzięte nie było w stanie pobić jego nakrycia głowy. Mianowicie w grę wchodził misterny (i nieco bezkształtny zarazem) turban utworzony z trzymetrowego (wyblakłego zresztą) szalika, morderczo przeszytego masywną agrafką, z pod którego to wymykały się bezładnie rude kosmyki.
- Witaj – mruknął poważnie. – Usiądź. – pełnym nonszalancji gestem ręki wskazał mi pobliski fotel, który swoją żywiołową barwę, a poniekąd także stylistyką przywodził na myśl zdobycze duńskiego disagnu lat 50-tych. Prowadziliśmy krótką rozmowę, w przeciwieństwie do powitania, wcale nie oziębłą. Zaczęło padać. Nie mając parasola postanowiłam zostać nieco dłużej, niż planowałam pierwotnie. Decyzję tą podjęłam zresztą przy poparciu Gawrona. Po czasie nie dłuższym jak pół godziny, wkroczyła Ludwika, pod pretekstem rzekomych korepetycji z matematyki.
- Ale zmokłam – oświadczyła na wstępie, zapewne zapominając o czymś takim jak dobre maniery, które winny stanowić podstawowy element życia, na stałe wpisany w egzystencję, oczywiście w wypadku osoby o tym imieniu (A powitanie to gdzie, wygłodniały wilk zjadł?).
- Nie dziwię się. – odparł Tomek. – Nawet posiadając parasol o wyjątkowo dużych parametrach, zmokniesz. Należysz bowiem do kobiet na tyle skupionych na ochronie swojego atrybutu kobiecości rozmiar DD, że na resztę twojego ciała zwyczajnie nie starczy już miejsca. Może ciasteczko – podsunął jej pod nos na wpół opróżnione pudełko ciastek. Większa część owych pozostałości była pokruszona, a jedno sprawiało wrażenie jakby przed chwilą zostało polizane przez Gangrenę.
- Dziękuję.
- Zapewniam, że mimo niezbyt zachęcającego wyglądu są naprawdę smaczne. Mruknęła coś niewyraźnie, najprawdopodobniej odmawiając. Sprawiała wrażenie zaskoczonej wnętrzem pokoju (choć sądząc po jej lekceważącym wyrazie twarzy, raczej nie w tym stopniu co ja), zniesmaczonej wyglądem lokatora tegoż przybytku, a zarazem zakłopotanej moją obecnością, której najwyraźniej się nie spodziewała.
- To ja może pójdę? – zaproponowałam niepewnie. Momentalnie wbiłam wzrok w posadzkę, przyglądając się uważnie czubkom swoich butów. Ostatni raz zachowałam się w podobny sposób jako pięciolatka z ambicjami, kiedy to (niesłusznie zresztą) skrzyczała mnie facetka z przedszkola, za domniemane zbicie wazonu. Jak widać pomimo upływu czasu nie wyzbyłam się tego nawyku i czekałam tylko na stosowny moment. I wyszłam. Brnąc w starych glanach przez obłocone ulice miasta, przyglądałam się z uwagą wystawom sklepowym, najwyraźniej wzrokiem wypatrując przedmiotów odpowiednich na prezenty urodzinowe dla poszczególnych członków mojej rodziny (pech chciał, że wszyscy, poza mną i Moniką, przyszli na świat na przełomie marca i kwietnia) . Co do ojca, problemów nie mam. Sądzę, że „Słownik filozoficzny” Woltera powinien załatwić sprawę, zarazem zaspokajając czytelniczy głód ojczulka. Dla pięcioletniego braciszka stosowna jest jakaś zabawka. Najlepiej edukacyjna, dostosowana do wieku i zapotrzebowania, w miarę interesująca i za przystępną cenę. Martyna? Kosmetyk przyzwoitej jakości i tyle. Nie zamierzam się nadto wysilać, tym bardziej, że w tym roku owa szóstoklasistka, która śmie się nazywać mą siostrą, wykazuje niezdrowe zainteresowanie makijażem i wszystkim co zeń związane.